"All we need in this world is some love" śpiewa Adam w jednej ze swoich piosenek, tymi słowami chcę rozpocząć krótki zwrot do czytelników Bariery Zmysłów.
Pewnego dnia Drache napisała, że ma pomysł na opowiadanie i zaproponowała wspólną realizację. Zgodziłam się, bo oprócz ciekawego pomysłu na całość, spotkałam się z wyszukanym pairingiem, który nawet nie ma w sieci swojej nazwy.
Poza tym, że chcemy przedstawić pewną historię, pragniemy również zwrócić uwagę na pewne aspekty życia, które sprawiają, że nabiera ono barw.
Liczymy, że choć ta opowieść trafi do mniejszego grona czytelników, to spotka się z pozytywnym odbiorem :)
Odcinki będziemy naprzemiennie dodawać co sobotę. Jako, że zaczynamy od prologu, dodajemy wyjątkowo obie części jednocześnie. Obrałyśmy dwie perspektywy - Billa oraz Adama. Wspólnie uzgodniłyśmy, że Drache skupia się na postaci Kaulitza, ja Lamberta.
Do czytelników Piaskowego Gołębia: bohaterowie będą wykreowani w zupełnie inny sposób niż w PG, fabuła będzie bogata w wielu bohaterów, więc liczę, że każdy chętny się odnajdzie :)
Prosimy o komentarze, jesteśmy ciekawe, czy ktoś zechce nam towarzyszyć w tej podróży,którą rozpoczynamy.
Tyle ode mnie, a całość podsumuję słowami piosenki Hurricanes and Suns, brzmiącymi "Love is a game for everyone". Gorąco zapraszamy wszystkich Glamberts & Aliens!
Marona.
Witajcie,
Ponieważ chyba wszystko, co powinno być,zostało już powiedziane przez Maronę, nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was do lektury naszej wspólnej pracy. :)
Miłej lektury!
Drache.
Prolog
To co działo
się tego dnia na jednej z większych hal w Stanach Zjednoczonych Ameryki
Północnej z powodzeniem można nazwać kontrolowanym chaosem. Setki osób od kilku
dni biegały od jednego krańca budynku do drugiego w pośpiechu wykonując zlecone
przez swoich przełożonych polecenia. Pilnowano, aby wszystko było dopięte na
ostatni guzik. Nic nie mogło zakłócić przebiegu tak wielkiej imprezy.
Owa impreza to
wielki festiwal muzyczny mający składać się z licznych występów gwiazd muzyki z
wielu krajów. Najwięcej zespołów miało oczywiście przybyć z USA, jednak
zaproszeni zostali również artyści z Anglii, Francji, Niemiec czy Japonii.
Usiłowano tutaj jak najbardziej trzymać się hasła przewodniego imprezy, które
brzmiało: „Co kilometry dzielą, niech muzyka połączy!”.
Oprócz ekip
technicznych szczegółów przygotowań pilnowali również sami artyści. Raz po raz
kolejny zespół zbierał przywiezione przez siebie instrumenty i sprawdzał, czy
wszystko działa jak należy. Wokaliści testowali mikrofony, gitarzyści naprężali
struny, perkusiści uderzali w bębny, a tancerze robili ostatnie korekty swoich
choreografii.
Teoretycznie w
tak ważnym momencie nie powinno być miejsca na wygłupy, lecz niektórzy
wykorzystywali ten przeznaczony na pracę czas, by choć trochę rozluźnić
panującą wokół atmosferę stresu. W końcu są tylko ludźmi, nie maszynami. Od
czasu do czasu następowały mniej lub bardziej udane próby integracji członków
poszczególnych ekip czy zespołów. Skoro jest to wspólne przedsięwzięcie, czemu
nie zamienić między sobą chociażby kilku słów? Zawsze można nauczyć się czegoś
nowego od bardziej doświadczonych muzyków czy po prostu nawiązać nowe
znajomości, które w tej branży nieraz okazywały się być na miarę złota.
Chudy
długowłosy chłopak stał właśnie na scenie. Pod pretekstem próby mikrofonu
obserwował z góry wszystkich wokół. Na jego oczach powstawało kolejne wielkie
przedsięwzięcie. I miał w tym swój udział. To motywowało go do dalszej pracy.
W pewnym
momencie podszedł do niego jego starszy o kilka minut brat. Musiał skończyć już
dostrajanie swoich gitar. Zawsze kończył to zajęcie dopiero wtedy, gdy jego
instrumenty wydawały dokładnie takie dźwięki, jakie chciał. Nigdy wcześniej.
- Znowu ktoś
mnie pytał o Hitlera. Ci ludzie tutaj to jacyś debile! – warknął podirytowany.
– Znowu się obijasz udając, że sprawdzasz mikrofon?
- Cicho siedź!
– syknął brunet. Tom zaśmiał się szyderczo. – Denerwuję się.
- Ty?! Niby
czym? –zdziwił się gitarzysta.
- Kto i co
czym? – zapytał starszy od nich szatyn, który właśnie podszedł do dyskutującej
dwójki.
- Dopieściłes
już swój bas?
- A żebyś
wiedział! – odpowiedział dumnie Georg.
- Szkoda, że
swojej kobiety nie potrafisz tak dopieścić – rzucił złośliwie Tom. Basista
spojrzał na niego z dezaprobatą. – Bill ma cykora.
- Niech
zgadnę… Lakier się skończył?
- Zamknijcie
się kretyni!– krzyknął wreszcie wokalista. Kilka osób ze zdziwieniem spojrzało
na stojącą na scenie trójkę.
- Dobra stary,
spokojnie. Co cię gryzie?
- Szczerze
mówiąc nie jestem pewien – czarnowłosy spojrzał w dół sceny. Kilka osób
uszczelniało tam niewielkie baseny, na powierzchni których miały później unosić
się płomienie. Podnosząc wzrok dostrzegł ogrom przestrzeni, która już niedługo
miała zapełnić się dzikim i spragnionym wrażeń tłumem. – Będzie ogrom ludzi, a
ja będę na świeczniku. Każdy będzie tylko czekał na mój błąd. Czasami mam tego
dosyć.
- Nie
przesadzasz? Myślałem, że już przywykłeś do bycia tym najważniejszym.
- Niby tak,
ale presja nadal bywa dobijająca…
- Potraktuj to
jak każdy inny występ. Odwalimy, a potem pójdziemy na piwo – oznajmił radośnie
gitarzysta sprzedając bratu kuksańca w bok.
- A wcześniej
David mnie zabije za potknięcie czy pomylenie słów.
- Chrzanisz –
podsumował Tom. Rozejrzawszy się wokół, wyciągnął z kieszeni jeansów papierosa.
– Zbierajmy się, zajmujemy innym przestrzeń.
- Taa. Poza
tym muszę się wyspać do jutra. Moja uroda nie może ucierpieć.
Na widok Billa
zalotnie poprawiającego niesforne czarne kosmyki cała grupa wybuchnęła
śmiechem.
*
Nadszedł
wielki dzień. Podekscytowany tłum niemalże zupełnie wypełnił ogromną halę
koncertową. Co raz było słychać krzyki i piski, a także śpiew tych osób, które
starały się współpracować z wokalistą występującego właśnie pierwszego z
zespołów. W tym czasie za kulisami kolejni artyści przygotowywali się do
wyjścia na scenę.
- …I macie dać
z siebie wszystko! – oświadczył uroczyście menadżer zespołu, tym samym kończąc
swoją, w jego mniemaniu krzepiącą, kilkuminutową przemowę. Po raz kolejny
ogarnął wzrokiem niewielkie pomieszczenie z nadzieją na oklaski czy chociażby
słowa uznania. Niestety nie mógł liczyć nawet na mierne zainteresowanie swojej
„publiczności”, która wykorzystywała ostatnie chwile, aby jak najlepiej
przygotować się do występu.
- Nikt cię nie
słuchaaa –zaśmiał się rozłożony na białej kanapie długowłosy szatyn.
- Ty mnie
słuchasz! Gustav mnie słucha… - rzekł mężczyzna z nadzieją spoglądając na
perkusistę zespołu. Jednak ten skupiony był raczej na wystukiwaniu pałeczkami
rytmu słuchanej właśnie piosenki niż na „pasjonującej” mowie własnego
menadżera. W końcu co nowego miałby powiedzieć? Takie mowy powtarzały się
średnio raz na kilka występów.
- No dobrze…
To może Tom?
- Tom jest w
kiblu.
- Bill? Bill!
– jego nadzieja jednak okazała się płonna, ponieważ wokalista całą swoją uwagę poświęcał
dopracowywaniu swojego wyglądu.
- Hm? Co? –
zapytał, gdy zorientował się, że w którymś momencie padło jego imię.
- Nic.
Nieważne –kompletnie załamany Jost przysłonił dłonią swoją twarz. – Za kilka
minut wchodzicie dodał, opuszczając pomieszczenie.
- Zdenerwowany?
– rzucił Georg do swojego czarnowłosego kolegi, jednocześnie pozbawiając
perkusisty słuchawek od odtwarzacza mp3.
- Bardzo. Eh,
to głupie! Wiem, że wszystko będzie dobrze, tak jak zawsze od kilku lat, a coś
nie daje mi spokoju!
- Jesteś na
świeczniku. Masz prawo się stresować.
- To nie to.
Zresztą nieważne! Chcę już móc ściągnąć tę tapetę z twarzy i położyć się do
łóżka. Czekamy na casanovę i idziemy.
- Jak pani
sobie życzy.
- Zamknij się
Geo…
To była zawsze
ta najcięższa chwila. Przestawienie się z trybu normalnego na ten koncertowy.
Jak w maszynie: on i off. Ale do dokładnego wciśnięcia tego przycisku potrzeba
siły.
Wszyscy byli
już na swoich miejscach, czekali na sygnał. Tłum krzyczał coraz głośniej.
Atmosfera gęstniała. W słuchawkach usłyszeli odliczanie. Trzy. Dwa. Jeden.
Jako pierwsza
zabrzmiała perkusja. Zaraz za nią dołączały następne instrumenty. Tworzyły
podstawę, podstawę, która czekała na jeden acz wielce istotny dodatek.
Wokalista dumnie wyszedł na scenę.
Jak za każdym
razem, tak i teraz to, co działo się na hali przypominało istne szaleństwo.
Nastolatki krzyczały w niebogłosy, instrumenty grały tak głośno, aby nie dać
się zagłuszyć, a w środku tej walki pozostawała czwórka młodych chłopaków,
którzy z trudem słyszeli instrukcje przekazywane im przez techników. Nie
pomagało też oślepiające światło reflektorów, które raziło zespół po oczach. I
tak mijała jedna piosenka, druga, trzecia.
Wszystko szło
jak najbardziej w porządku do czasu, gdy ktoś posłał wokaliście polecenie, aby
ten przesunął się nieco wprzód sceny. Bill posłusznie przeszedł niemalże do
samej jej krawędzi. Pomachał do przejętej grupy dziewczyn stojących w
pierwszych rzędach. Zadanie wykonane, koniec piosenki. Mógł już spokojnie
cofnąć się w stronę kulis. I wtedy napotkał na opór. Jakiś kabel zaplątał się
wokół jego kostki.
To co
nastąpiło później trwało zaledwie kilka sekund. Wszyscy z przerażeniem patrzyli
jak wysoki na prawie dwa metry piosenkarz traci równowagę i spada ze sceny
wprost w płomienie. Chłopak jednak nie był w stanie usłyszeć potwornych
krzyków, które tego wieczoru wypełniły koncertową halę. Z powodu bólu i stresu
wywołanego swoim upadkiem stracił przytomność doprowadzając się tym samym na
samą granicę życia i śmierci.
Drache
*
Wysoki, dobrze zbudowany
wokalista szedł korytarzem wiodącym do garderoby, na drzwiach której widniała
srebrna tabliczka „Adam Lambert i zespół”. Dumnym i odważnym krokiem zmierzał
przed siebie. Kolejny występ w karierze grupy można zaliczyć do jak najbardziej
udanych; serce w jego piersi nadal biło w rozszalałym tempie. To niesamowite
jak kilkanaście minut spędzonych na scenie może tak bardzo podnieść poziom
adrenaliny we krwi. W głowie Lamberta wspomnienia przeskakiwały jak klatki
filmowe, z jedną różnicą –jego myślom brakowało chronologii. Pamiętał
pojedyncze wydarzenia.
Prezenterka w kremowej
sukience – Niebieskie światła –Taylor tańczący po prawej stronie sceny –
Popisowa solówka Pittmana – Krótkie spojrzenia Tommy’ego – Krzyki fanów –
Kilkusekundowe przerwy między utworami –Tłumy pod sceną – Uderzenia w bębny
perkusji.
Nadal czuł, że jego ciało
jest rozpalone, dłonie wilgotne, a palce drżą jak rzadko kiedy. Z jednej strony
był niesamowicie szczęśliwy ze świetnego występu, z drugiej nadal nie mógł
dojść po do siebie po tym jak uwolnił drzemiące w nim sceniczne zwierzę.
Adam był już blisko
pomieszczenia do którego zmierzał, gdy zobaczył na swej drodze czterech
chłopaków. Na ich czele szedł wysoki, bardzo szczupły brunet o delikatnych
rysach twarzy. Jego krok był szybki, zdecydowany; niemiecki wokalista z
pewnością należał do tej grupy ludzi, którzy czują się przywódcami. Czarny,
mocny makijaż podkreślał jego duże, czekoladowe oczy, które błyszczały w
świetle jarzeniówki. Adam zwolnił, a uśmiech powoli spłynął z jego twarzy. To
naprawdę ty…? Gdy zespół prawie minął się z amerykańskim piosenkarzem, Adam
miał wrażenie, że młodszy od niego muzyk zawiesił na nim wzrok; trwało to
chwilę, a spojrzenie pełne było chłodu, obojętności i nieuzasadnionego strachu.
- Bill? – Spytał Lambert i
zagrodził zespołowi drogę na scenę.
Czarnowłosy nastolatek
zatrzymał się, nieznacznie spuścił wzrok i utkwił go w szaro-niebieskich oczach
Adama. Nie spodziewałem się, że jesteś wyższy. Nie powiedział ani słowa,
wymownie spojrzał w stronę schodów wiodących na scenę, dając tym do
zrozumienia, że chce iść dalej. Nie lubił rozmawiać przed samym występem, a tym
bardziej nie miał najmniejszej ochoty na zawieranie nowych znajomości.
- Powodzenia – Rzekł
Lambert, którego entuzjazm osłabł. Spuścił wzrok i po chwili za plecami
usłyszał krótkie
- Dzięki.
Gdy się odwrócił, spostrzegł
Billa, który jako ostatni wszedł po trzech stopniach schodów i zniknął w cieniu
wielkiej sceny. Adam westchnął z niezadowoleniem, odwrócił się i zobaczył drzwi
swojej garderoby. Nacisnął złotą klamkę i wszedł do środka, gdzie natychmiast
zawrzało
- Adam, wyszło nam
niesamowicie! – Krzyknęła Sasha, która wraz z Brooke ucałowały ciepłe policzki
wokalisty. Monte podszedł i ze szczerym uśmiechem poklepał Lamberta po plecach
- Dobra robota, stary.
Trochę schrzaniłem ostatni refren przy drugiej piosence, ale chyba zostanie nam
wybaczone.
Taylor oraz Terrance
podbiegli i przybili piątki Adamowi –Nie spodziewałem się, że zrobimy ten
przewrót w chwili, gdy do nas podchodzisz– Rzekł Green i spojrzał na drugiego
tancerza – Na próbach wychodziło nam fatalnie, a tutaj, wszystko jak należy! To
dobry dzień. Dobrze, że nie zrezygnowaliśmy z tego elementu.
Lambert uśmiechnął się do
wszystkich, czując bezgraniczne szczęście – Dziękuję wam. Dziękuję, że ze mną
jesteście. Co ja mogę powiedzieć…- Rzekł i z nieśmiałością zmierzył wzrokiem
każdego z członków zespołu – Kocham was.
Wśród kobiet rozległ się
urokliwy pomruk. Adam uśmiechnął się i wyjrzał ponad ich głowy
- Wielkie brawa dla naszego
kochanego basisty. Wiele musiał wycierpieć, żeby zdradzić swój bas i dać się na
mówić na zajęcie keyboardu – Roześmiał się Lambert, a w garderobie rozległy się
głośne oklaski.
Tommy spojrzał na niego
zażenowanym wzrokiem, mruknął coś pod nosem i zasłonił się tabletem – Adam,
proszę cię. Uznajmy, że świat tego nie widział.
- No co? – Wokalista założył
ręce na piersi – Odważny z ciebie facet. Niewielu dokonałoby tak poważnego
kroku.
Ratliff odłożył
elektroniczne urządzenie i podszedł do wokalisty – Księżniczko, dla ciebie
wszystko – Rzekł prześmiewczo, ucałował policzek Adama, po czym opuścił
pomieszczenie. Słowa te były podszyte tak wyraźną obojętnością i ironią, że
wszyscy wybuchnęli śmiechem wraz z Lambertem, który odwrócił wzrok i pokiwał
głową.
W garderobie nieco ucichło,
każdy zajął się swoimi sprawami. Tancerze segregowali swoje sceniczne ubrania i
wkładali je do dużych walizek oznaczonych własnymi nazwiskami, Camila oraz
Monte rozmawiali na temat hotelowych standardów, a Adam stojąc na uboczu zmywał
makijaż. W odbiciu małego, podświetlonego lustra ujrzał uśmiechniętą twarz
Tommy’ego.
- Co tam, Ratliff? – Spytał,
usiłując pozbyć się resztek czarnej kredki z górnej powieki
- Wiesz kto teraz śpiewa? –
Spytał, podpierając się o blat. Wziął w ręce tusz do rzęs i obracał zielone
opakowanie w palcach – Znów się uświniłem twoimi mazidłami – Rzucił kosmetyk za
siebie.
Adam wzruszył ramionami i
odpowiedział na wcześniej zadane pytanie – Chyba Tokio Hotel. Minąłem ich, gdy
wracałem ze sceny.
- A… - Zająkał się Ratliff a
ciekawski uśmiech zagościł na jego twarzy – Tam nie gra ten chłopak o którym
kiedyś mi wspominałeś?
- Nie gra. Śpiewa – Poprawił
go Adam – Naucz się, że w zespole gra ten, kto ma bas, gitarę, keyboard, flet
do jasnej cholery. Ja śpiewam.
Ratliff zakołysał się lekko
– No powiedzmy, choć… na fletach też lubisz przygrywać i to niekoniecznie na
scenie…
Gdy Adam zmierzył go
morderczym wzrokiem, basista roześmiał się w głos – Dobrze, już nie będę. Zero
niepoprawnych dowcipów.
Nim Lambert zdążył odpowiedzieć,
za drzwiami garderoby usłyszał narastającą panikę. Nie mógł zrozumieć
padających słów, ale ludzie porozumiewali się okrzykami.
- Co się dzieje? – Spytał
Adam, zwracając uwagę na Pittmana, który uchylił drzwi i ostrożnie wystawił za
nie głowę
- Nie wiem – Odparł
gitarzysta – Coś się dzieje –Relacjonował na bieżąco – Jakiś facet około
trzydziestki stoi przy wejściu na scenę. Ma plakietkę, chyba jest menadżerem
grupy – Odwrócił głowę w bok – Pomoc medyczna. Chyba jakiś wypadek na scenie –
Rzekł i spojrzał na muzyków, którzy w milczeniu podeszli do Pittmana
- O mój Boże – Szepnął Adam
i w bezruchu patrzył na uchylone drzwi, do których powoli się zbliżył.
Przez środek korytarza szedł
wysoki, tęgi mężczyzna w srebrzystym garniturze, który idealnie pasował do
siwych, krótkich włosów.
- Gala zostaje przerwana!
Muzyków, którzy jeszcze nie występowali, wraz z ich opiekunami artystycznymi
prosimy o pozostanie w swoich pomieszczeniach, powtarzam, gala zostaje
przerwana! Artyści, którzy wystąpili tego wieczoru powinni opuścić obiekt –
Mówił do megafonu i minął pokój grupy Lamberta w ciągu kilku sekund.
- To co, zbieramy się? –
Spytał perkusista – Nie róbcie tragedii, często coś się dzieje na tego typu
imprezach.
Tuż po chwili do garderoby
wpadł menadżer zespołu, starał się zachować spokój, lecz w jego oczach malowało
się przerażenie.
- Nasz bus czeka przy
wejściu „E”. Kierujemy się do hotelu przy Strawberry Avenue 7.
- Co
się stało? – Spytał poddenerwowanym głosem Adam i zacisnął palce na drewnianej
framudze. Adrenalina po raz drugi tego wieczoru uderzyła w jego żyły.
Menadżer wyjął z teczki plik
dokumentów, które zaczął przeglądać – Nie wiem. Zamknęli wejście na scenę. A
teraz chodźmy, kazali nam się wynosić.
Marona
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz